Moja córka ma dwa lata i jak na razie nie chodzi do żłobka. Mój mąż ma pracę, która wiąże się z licznymi wyjazdami, więc często jestem z małą sama. Dopóki byłam na urlopie macierzyńskim i ogarniałam tylko ją i dom wiązało się to co najwyżej z poczuciem frustracji i uwstecznienia umysłowego. Ale kiedy zaczęłam znowu pracować, zaczęła się prawdziwa jazda bez trzymanki. Moja praca nie polega na siedzeniu osiem godzin w biurze (na szczęście). Prowadzę zajęcia grupowe i indywidualne w różnych godzinach i częściach miasta. Do tego dochodzi dość dużo pracy w domu przy kompie – pisanie postów, media społecznościowe, promocja, kontakty z klientami, przygotowywanie treningów i masa innych rzeczy. W pewnym momencie zaczęłam mieć wrażenie, że zaraz zwariuję. Biegałam jak kot z pęcherzem z miejsca na miejsce, z dzieckiem i kilkoma torbami pod pachą. Wiedziałam, że albo coś zmienię, albo będę musiała wrócić do bycia pełnoetatową mamą, bo długo tak nie pociągnę. Tego drugiego nie chciałam nawet rozważać. Uwielbiam swoją pracę, jestem przekonana, że to co robię ma sens i jest potrzebne. Poza tym, chociaż kocham moją córkę ponad wszystko, wiem, że rezygnacja ze wszystkiego i zajmowanie się tylko nią nie wyjdzie na dobre ani mi ani jej. Ja potrzebuję innych bodźców, chcę się rozwijać i czuć kompetentna. Ona potrzebuje mieć kontakt ze światem poza domem. Chcę też żeby widziała, że jej mama robi to co kocha i ma z tego satysfakcję. Trzeba więc było znaleźć jakiś sposób, żeby to wszystko poukładać.
Ustal priorytety
Zaczęłam od ustalenia co jest dla mnie w tej układance najważniejsze. Starałam się spojrzeć na siebie z perspektywy kilku lat i zastanowić się, które z moich teraźniejszych poczynań zbliżają mnie do sytuacji idealnej, którą bym wtedy chciała mieć. Czyli w skrócie usiadłam z kartką i długopisem i rozpisałam swoje cele i priorytety na najbliższy rok. Niby banalne, ale kiedy masz mnóstwo zajęć, terminy cię gonią i na nic nie masz czasu łatwo się zaplątać i robić rzeczy najpilniejsze, a nie najważniejsze. A jest między nimi ogromna różnica! Już samo zapisanie moich priorytetów rozjaśniło mi w głowie i w życiu i zmieniło sposób w jaki dysponuję swoją energią.
Naucz się odpuszczać
Drugim krokiem było pogodzenie się z tym, że nie wszystko zdołam zrobić i danie sobie pozwolenia na olanie spraw, które mogę olać. Cóż, świat się nie zawali jeśli podłoga w kuchni będzie brudna. Jeżeli czuję się rozdrażniona i zdekoncentrowana bałaganem – sprzątam, ale nie robię tego tylko dlatego, że „sobota to dzień sprzątania”.
Planuj
Następnym krokiem, który niestety ciągle jeszcze wymaga dopracowania, jest planowanie. Mój mąż patrzy na mnie jak na wariatkę, ale dla mnie to działa. Planuję w perspektywie miesiąca, tygodnia i dnia. Rozpisuję sobie wszystkie rzeczy, które mają konkretny termin, oraz cele, które chcę zrealizować w danym miesiącu, czy tygodniu. Na każdy dzień ustalam zadania do zrobienia w podziale na te priorytetowe i te, które mogę odpuścić. Żeby nie było, że te priorytety to zawsze jakieś wielkie sprawy są. Czasem jest to np. mój własny trening i długi spacer z Karolinką. Po prostu zawsze wybieram co będzie dla mnie najważniejsze w danym dniu, oczywiście biorąc pod uwagę zaplanowane na dany dzień konkretne wydarzenia, jak zajęcia, które prowadzę, basen Karoliny czy wizytę u lekarza. Co ciekawe planuję również przyjemności, np. pół godziny na czytanie książki albo obejrzenie serialu wieczorem. Zauważyłam, że jak nie zaplanuję sobie czasu na przyjemności, to jakoś nigdy go nie znajduję. Oprócz tego planuję wszystkie posiłki na następny dzień (właśnie to tak śmieszy i dziwi mojego męża), żebym nie musiała co trzy godziny medytować przed lodówką co by tu zjeść albo podać Karolinie. O planowaniu i organizacji posiłków w mojej rodzinie planuję oddzielny post, więc nie będę się tu na ten temat rozpisywać.
Proś o pomoc
Kolejna rzecz, bez której nie dałabym sobie rady to pomoc mojej rodziny. Męża o pomoc nie proszę, tylko od niego wymagam 😉 bo uważam, że zajmowanie się Karoliną jest tak samo jego obowiązkiem jak moim. Bez krępacji proszę natomiast o pomoc moich rodziców, moich teściów i kogo tam się da. I powiem wam, że w powiedzeniu „Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski” jest wiele prawdy. Dodatkowo zapisałam młodą do Klubiku Malucha, gdzie chodzi 3 razy w tygodniu na 5 godzin. Na początku zajmowało mi to jeszcze więcej czasu, bo zanim Karola się przyzwyczaiła siedziałam tam z nią 😉 Ale wreszcie się zaaklimatyzowała. Kiedy pierwszy raz miałam pięć godzin dla siebie poczułam się jak małpa w gaju. Nigdy bym nie przypuszczała, że można tyle zrobić w tak krótkim czasie. Kolejną ekstrawagancją, na którą sobie pozwoliłam była dochodząca niania, która zajmuje się moją córką 2 -3 popołudnia w tygodniu, kiedy ja mam zajęcia, a nikt z rodziny nie jest dostępny.
Nie szukaj wymówek, tylko bierz się do roboty 🙂
I na sam koniec najprostsza, chociaż dla mnie chyba najtrudniejsza rzecz. Kiedy to wszystko się zawala, moja motywacja jest na poziomie minus sto, a energia dawno się wyczerpała po prostu zaciskam zęby i jadę dalej z tym koksem. No po prostu nie ma takiej opcji żeby zawsze ci się chciało, więc czasem trzeba zwyczajnie usiąść do roboty, chociaż bardzo, ale to bardzo się nie chce. A jak już zacznę, to potem zazwyczaj jakoś idzie.
Nie mogę powiedzieć, że już nie zdarzają się momenty, że para idzie mi uszami. Ale jest dużo lepiej, mam poczucie, że wszystkie ważne rzeczy są ogarnięte i nawet mam trochę czasu dla siebie 🙂 Bardzo jestem ciekawa jak to u was wygląda. Macie jakieś rady i sprawdzone sposoby?
Leave a Reply